Od zakończenia tegorocznej, 10-tej już, edycji OFF-a minęło kilka tygodni. Publiczność już dawno w domach, ale w głowie jeszcze wybrzmiewają koncerty, jeszcze przed oczyma stoi szlachetna twarz Patti Smith a w domu kręci się podpisany przez Nią winyl. Przygotowaliśmy relację, dla tych co nie byli i zastanawiają się czy jechać oraz dla tych co byli, miód i wino pili i teraz chcą porównać wrażenia.
Do relacjonowania dla Was Off Festivalu zgłosiliśmy się z własnej i nieprzymuszonej woli, jako że oboje jesteśmy fanami muzyki wymykającej się stereotypom. Akredytację medialną zapewniła nam współpraca z Radiem Index/portalem wZielonej.pl (Skrócona wersja relacji wraz z galerią w dole strony tu: http://www.wzielonej.pl/radio/news/21646,10-edycja-off-festivalu-juz-za-nami.html)oraz oczywiście życzliwość organizatorów festiwalu za co serdecznie dziękujemy.
Była to już 10-ta edycja, ale dla nas Off 2015 był pierwszym, na którym byliśmy. Bardziej niż dziennikarzami jesteśmy fanami przebranymi za dziennikarzy 😉 w związku z tym gwarantujemy stuprocentowy subiektywizm i wybiórczość w opisie wrażeń i zastrzegamy, że na festiwalu chodziliśmy tam gdzie mieliśmy ochotę a nie tam gdzie wypada czy należy być. Część występujących grup znaliśmy wcześniej, inne sprawdzaliśmy tuż przed festiwalem by ocenić czy warto je zobaczyć a czasem po prostu szliśmy „w ciemno”sprawdzić na żywo dany zespół. Jednak festiwalowa rzeczywistość i mnogość ofert, a także obowiązki dziennikarskie nie pozwoliły nam skorzystać w pełni ze wszystkiego co chcieliśmy zobaczyć. Nawet to, że mogliśmy się rozdwoić nie zawsze wystarczało. Przy tym wszystkim postaramy się oddać nasze wrażenia we względnie szerokiej perspektywie by przybliżyć Wam różne aspekty festiwalowej rzeczywistości.
Miasteczko festiwalowe
Z wielu dostępnych opcji zakwaterowania zdecydowaliśmy się na Miasteczko Festiwalowe. Chodziło o to by poczuć festiwal intensywnie i od środka zamiast co wieczór wracać do przytulnego pokoju hotelowego.
Miasteczko jest oddalone o jakieś 500-800 metrów od terenów festiwalu (zajmuje część pobliskiego lotniska) co z jednej strony zapewnia niewielki dystans łatwy do przebycia pieszo a z drugiej strony wystarcza by nie musieć w rozmowach przekrzykiwać dźwięków ze sceny. Taka odległość „w sam raz” to jeden z atutów Miasteczka. Po zaobrączkowaniu w odpowiednie opaski (pokazywane potem zamiast biletów wstępu) wchodzimy na teren przygotowany na namioty i znajdujemy tu przyzwoitą ilość kabin typu Toi-Toi a także krany i kabiny z prysznicami (z gorącą wodą). Bardzo to docenialiśmy, kiedy zgrzani po koncertowych szaleństwach lub zmęczeni upałem mogliśmy brać prysznic choćby 3 razy dziennie. Jak wiadomo był to szczególnie upalny weekend, temperatury dochodziły do 38 stopni, więc pochwalić należy organizatorów, za zapewnienie na terenie Miasteczka stałego, darmowego dostępu do pitnej wody(zbiorniki takie były także na terenie festiwalu). Na pomoc rozgrzanym głowom przychodził także strażak polewający chętnych strumieniami wody. Nazwa Miasteczko sugeruje, że jest to coś więcej niż zwykłe pole namiotowe i można powiedzieć, że obietnica ta zostaje spełniona. Na przybywających fanów czekają tu dodatkowe atrakcje. Niektóre naprawdę zaskakujące. Mamy zatem punkty gastronomiczne zapewniające menu odpowiednie zarówno na obiady jak i dania śniadaniowe oraz przyzwoity wybór napojów (bardzo przyjemnie schłodzonych!). W jednym z punktów mamy także dostęp do bezpłatnego wrzątku (w innym za taki wrzątek trzeba już było płacić).
Naszą szczególną uwagę zwrócił punkt zaaranżowany z etnicznym zacięciem, (zacienione kanapy, materace i poduszki). Można było się w nim raczyć shishą (arabską fajką wodną) o rozmaitych smakach oraz yerba mate (południowoamerykański odpowiednik herbaty). Na naszą prośbę wprowadzono nawet do menu dodatkową pozycję – zimną yerbę z nieograniczoną dolewką, który to napój bardzo nam umilił jedno upalne przedpołudnie. Szczególnie pozytywnie zaskoczył nas widok punktu bibliotecznego. Kilka regałów dobrze dobranych książek (m.in.biografie muzyczne, komiksy, pozycje dla dzieci) i króciutkie formalności przy zakładaniu karty (bezpłatnie) to coś, czym nie każde pole namiotowe może się pochwalić. Można było także zagrać w gry planszowe czy badmintona. Do tego, dla rannych ptaszków, odbywały się w Miasteczku zajęcia z jogi i tai-chi. Poczucie bezpieczeństwa zwiększała ochrona, dyżurujący medycy oraz obecność gaśnic. Na szczęście do żadnego z tych środków nie musieliśmy się uciekać. Ucieszyła nas duża ilość śmietników co pozwalało utrzymać teren w czystości. Odczuwalnym minusem tej lokalizacji był natomiast brak drzew a więc i cienia, co powodowało, że wobec upałów temperatura w namiocie stawała się nieznośna już około 7-ej rano. Znacznie skracała się zatem długość odpoczynku po koncertach, które kończyły się około 3-ej nad ranem.
Teren festiwalu
Po oględzinach pola namiotowego przyszedł czas na rekonesans terenu festiwalu. Akurat zbliżała się godzina otwarcia bram więc udaliśmy się na zwiady. Organizatorzy przygotowali cztery sceny (plus jedna serwująca sety dj-skie i jedna mobilna), na których naprzemiennie (kiedy dwie z nich grały, na dwóch innych trwała przerwa) serwowano muzyczne specjały. Rozmieszczenie scen i zachowana rotacyjność sprawiły, że dźwiękowo ze sobą nie konkurowały, z jednym wyjątkiem, ale o tym później. Przy okazji ustalania topografii scen natknęliśmy się na dość rozległą część sklepowo-gastronomiczno-usługową. Sklepy oferowały nowe i używane nośniki muzyczne. Tu rzuciliśmy się na winyle, które z pasją zbieramy i upolowaliśmy co nieco na pamiątkę. Warto wspomnieć, że było wśród stoisk także stanowisko zielonogórskiej wytwórni Gusstaff Records. Poza tym można było zaopatrzyć się w oficjalne festiwalowe gadżety, koszulki z napisami po śląsku, ciekawą biżuterię (fajne wyroby z części zegarków) itp. Ciekawym pomysłem był też salon fryzjerski, który oferował spełnianie wszelkich życzeń klientów za jedyne 60 zł. Nie mogliśmy się zdecydować czego sobie życzyć: dreadów czy pokoju na świecie, więc ostatecznie wydaliśmy te pieniądze na napoje chłodzące. Część gastronomiczna prezentowała się na tyle bogato, że rodziło się pytanie czy to nie jest czasem festiwal jedzenia. Ucieszyła nas mnogość ciekawych potraw: kuchnia azjatycka sąsiadowała z pierogami, amerykańskie wafle z daniami z matiasów. Świetnie się bawiliśmy czytając menu punktu ze śląskimi potrawami.
Hamburger (śląska potrawa?) to np. „splaszczony karminadel we żymle” a jak ktoś był bardzo głodny to mógł zamówić „tako dupno porcja”. Atrakcyjność potraw to nie wszystko. Niektóre punkty gastronomiczne były ciekawie zaaranżowane. Szczególnie podobał nam się piętrowy londyński czerwony autobus, w którego wnętrzu ozdobionym angielskimi gazetami sprzed kilkudziesięciu lat przygotowano stoliki restauracyjne. Niestety niektóre ceny odstraszały
W strefie stoiskowej ulokowana była także Kawiarnia Literacka, czyli po prostu namiot, w którym odbywały się rozmaite ciekawe spotkania i rozmowy.
Po całym terenie rozsiane były także drobne, ale bardzo miłe akcenty w postaci zaścielonych łóżek, które były dostępne dla chętnych, kolorowo pomalowanych pianin, czy stanowisk z trzepakami, które cieszyły się zainteresowaniem dzieci i dorosłych.
Całości dopełniały podwyższone platformy przygotowane dla niepełnosprawnych by zapewnić im dobrą widoczność scen, punkty z darmową wodą pitną i strażacy służący chłodzącym prysznicem. Niewielka odległość poszczególnych miejsc pozwalała zwykle na sprawne i szybkie przemieszczanie się między strefami. Całość wywarła bardzo przyjazne wrażenie i poczucie, że organizatorom zależało byśmy czuli się u nich dobrze.
Czas na zasadniczą cześć festiwalu: koncerty!
Dzień pierwszy
Zaszczyt otwarcia festiwalu na scenie głównej przypadł Olivii Annie Livki.
Arti: To postać, której ja osobiście nie znałem wcześniej, tzn. poza tym, że tuż przed przyjazdem sprawdziłem jakiś teledysk. Olivia starała się rozruszać grupkę pierwszych fanów dość żywiołowo zagrzewając publikę do śpiewania czy okrzyków, jednak jej stylistyka niezbyt przypadła mi do gustu. Troszkę w tym poszukiwań, trochę popu – jak dla mnie pierwszego zbyt mało a drugiego za dużo i efekt końcowy wydaje mi się nieprzekonujący. W związku z czym po kilku fotkach z reporterskiego obowiązku, udałem się na pobliskie trzepaki skąd obserwowałem koncert bez większego zaangażowania. Nie miałem jednak jakichś specjalnych nadziei co do tego występu, więc rozczarowanie nie było wielkie. Ot takie granie na rozruch. Najwyraźniej nie wszyscy myśleli jak ja, bo liczba fanów gromadzących się pod sceną sukcesywnie rosła w miarę trwania koncertu i z małej grupki zebranej przy barierkach nazbierało się kilkaset osób. Trzeba jednak przyznać, że Olivia, mimo upału, się nie oszczędzała. Wokalistka przybrana w rodzaj pióropusza tańczyła i biegała na tyle intensywnie, że po koncercie padła na plecy i przy podnoszeniu się potrzebowała pomocy.
Iwa: Ja w odróżnieniu od Artiego, wcześniej sprawdziłam więcej utworów Olivii Anny Livki, dodatkowo obejrzałam kilka wywiadów z artystką. Moja dociekliwość muzyczna sprawia, że często poświęcam dużo czasu na sprawdzanie twórczości danego artysty, którym akurat jestem zainteresowana. Stąd kiedy szłam na koncert Olivii, miałam wobec niej pewne oczekiwania. Kiedy widziałam takie teledyski jak „Abby Abby!” czy „Earth Moves” byłam zaintrygowana stroną wizualną. Dlatego też wydawało mi się, że koncert będzie równie interesujący nie tylko pod względem muzycznym, ale również artystycznym. Niestety, oprócz neonowego stroju wokalistki i a’la pióropusza wypełnionego różnymi hasłami, który nosiła na głowie, nie było nic innego. Zabrakło mi dopełnienia i elementu zaskoczenia. Scena wydawała się pusta i nieprzygotowana do tego koncertu. Moje rozczarowanie było większe, kiedy dowiedziałam się, że artystka grała nie tylko w Polsce, ale również w Londynie, Nowym Jorku czy Japonii, więc sądziłam, że jej koncerty będą sporym widowiskiem. To tym bardziej podniosło poprzeczkę i jak się okazuje nie do przeskoczenia. Koncert okazał się być zwykłym występem, czasami miało się nawet wrażenie, że Olivia jest początkującą artystką i dopiero próbuje swoich sił na scenie. Być może to upał tak zadziałał, a może koncert był po prostu słaby.
Kolejne kilkadziesiąt minut poświęciliśmy na kontemplowanie uroków kuchni azjatyckiej, dopiero potem okazało się, że w tym czasie grał Władysław Komendarek, którego występ mieliśmy ochotę zobaczyć ale w ferworze wrażeń nie nanieśliśmy go na naszą festiwalową ściągawkę (program festiwalu w wersji poszerzonej i podręcznej był do odebrania za darmo przy wejściu). No cóż, tak to bywa na festiwalach gdzie dużo się dzieje. Posileni usiłowaliśmy zdecydować na który koncert teraz się wybrać.
Padło na Kwadrofonik
Arti: Właściwie początkowo chciałem iść na Kristen, który nieco znam i mi się podoba, ale zaintrygowani opisem w książeczkowej wersji programu (muzyka poważna, folk i materiał oparty na pieśniach żałobnych) zdecydowaliśmy się dać szanse nieznanemu nam Kwadrofonik, z nastawieniem, że jak będzie nieciekawie, to idziemy na Kristen.
Powiem tak: usiedliśmy sobie na trochę i tak już zostaliśmy. Muzyka płynąca ze sceny wbiła mnie w ziemię. Dwa fortepiany na których grano m.in. za pomocą szarpania za struny wewnętrzne, gra na rozmaitych perkusjonaliach, a przede wszystkim głos zaproszonego gościa, Adama Struga, sprawił, że nad zgromadzoną publicznością uniósł się duch mistycyzmu i zadumy. Zabrzmiało, niezwykłe w tych festiwalowych okolicznościach, wezwanie „Memento Mori”, któremu poddali się chyba wszyscy zgromadzeni. Dość eksperymentalna muzyka stanowiła świetną ilustrację dla żałobnych melorecytacji ludowych tekstów.
Ta skądinąd znajoma poetyka pogrzebowych zaśpiewów nabrała na scenie dodatkowej głębi. W późniejszych rozmowach z przygodnymi znajomymi, którzy też widzieli ten koncert zgodnie powtarzało się wrażenie obcowania z czymś niezwykłym. Gorąco polecam jeśli ktoś ma szansę zobaczyć ten projekt. Na żywo wrażenie jest ogromne. Nie zniechęcajcie się żałobnym charakterem, idźcie przeżyć coś nieziemskiego.
Iwa: Żałobny charakter może nawet zachęcić do sprawdzenia co oferuje nam Kwadrofonik. Z pewnością był to jeden z najlepszych koncertów tego wieczoru. Wydawać by się mogło, że muzyka oparta głównie na dźwiękach fortepianu w połączeniu z tekstami z XIX-wiecznego „Śpiewnika Pelplińskiego” jest zarezerwowana tylko dla słuchaczy muzyki około poważnej i kontemplacyjnej. Nic bardziej mylnego, publiczność jaka się zgromadziła była ogromnie zróżnicowana a to co najbardziej cieszyło, to nastrój jaki zapanował podczas koncertu. Miało się wrażenie obcowania z czymś wyjątkowym i mistycznym. Kiedy usiadłam i zamknęłam oczy, to nie otwierałam ich właściwie do samego końca. Był to koncert odbierany zdecydowanie wewnętrznie. To, że artyści zostali docenieni widać było po owacjach i gromkich oklaskach, które zakończyły tą magiczną część festiwalu.
Ugasiwszy pragnienie orzeźwiającym cydrem i spędziwszy chwilę improwizując przy pianinie udaliśmy się zobaczyć co zaproponuje Mick Harvey.
Arti: Muzyk ten, znany ze współpracy z Nickiem Cavem, którego oboje z Iwą cenimy, przyjechał na OFF z materiałem opartym na utworach Serge’a Gainsburga.
Pieśni francuskiego barda zostały poddane pewnej obróbce i tłumaczeniu na angielski co wydatnie zmieniło ich charakter, ale nie koniecznie na lepsze. Tu i ówdzie pobrzmiewały echa gitarowej estetyki przywołującej ducha wcześniejszych dokonań Harveya, gdzieniegdzie utwory podszyto jazzowym bujaniem ale całość robiła wrażenie zaledwie poprawnej. Zabrakło „tego czegoś”.
Iwa: Kompozycje Micka Harveya mimo że oparte na utworach Serge’a Gainsburga, wciąż miały w sobie rys muzyczny obecny we współpracy z Nickiem Cavem, stąd cały koncert został odebrany przeze mnie jako przyjemny ale zbyt mało poszukujący.
Po tym występie w naszej ściągawce zakreślone było nazwisko Susanne Sundfor
Arti: Na ten koncert szedłem raczej jako osoba towarzysząca. O artystce nie wiedziałem nic. Muszę powiedzieć, że po krótkim wsłuchiwaniu się w propozycję Skandynawki dość szybko straciłem zainteresowanie tym co działo się na scenie. Mój opis będzie zatem podobny jak w przypadku Olivii Anny Livki – za mało eksperymentów, za dużo popu. Nie moje rejony.
Iwa: Na koncert Susanne Sundfor też poszłam raczej jako osoba towarzysząca, więc właściwie nie wiem komu towarzyszyliśmy, skoro oboje nie byliśmy wystarczająco zainteresowani artystką. W tym przypadku moje odczucia pokrywają się z wrażeniami Artiego. Na koncert wybrałam się nawet z pewną dozą ciekawości, jednak po usłyszeniu utworów Susanne, stwierdziłam, że nie robi to na mnie wrażenia. Zbyt dużo pojawiło się dźwięków przewidywalnych i wpadających w schematy a zbyt mało tych poszukujących.
Kolejny występ chyba nikogo nie pozostawił obojętnym. To coś w stylu – kochasz albo nienawidzisz. Mowa tu o grupie Sun O))).
Arti: Znam ich więc wiedziałem czego oczekiwać, tzn muzycznie, bo wizualnie zafundowali coś, czego się nie spodziewałem. Scenę spowiły kłęby dymu. Takie określenie spotyka się często, ale nie wiesz co to znaczy, dopóki nie zobaczysz koncertu Sun O))). W tym gęstym dymie przebijać zaczęły sylwetki pojawiających się muzyków. Zakapturzone postacie w obszernych habitach. Przy cały czas produkowanym gęstym dymie, nikłym oświetleniu i nadchodzącym wieczorze niemożliwe było dostrzec niczego ponad sylwetki kilku postaci i ich gitar.
Rozległa się muzyka, która sprawiła, że dość szybko pewna część publiczności oddaliła się z tego miejsca. Występ Sun O))) to specyficzny dźwiękowy obrzęd chyba bardziej niż koncert. Nie ma tu zwrotek, refrenów. Jest ciągły, wibrujący dźwięk przesterowanych elektrycznych gitar (tzw. drony). Niskie fale dźwiękowe, które sprawiają, że występ odbiera się także fizycznie. Te wibracje czuje się po prostu w całym ciele. Do tego wokalista, czy może raczej kapłan sprawujący obrzęd, wydaje od czasu do czasu rozdzierający gardłowy krzyk lub ryk, wypowiadając jakieś słowa (chyba po łacinie) niskim, mrocznym głosem. Trudna pozycja w festiwalowym menu. Ja mam mieszane odczucia. Z jednej strony taka obrzędowość jest czymś bardzo interesującym. Wydaje się, że muzycy nawiązują do prastarych tradycji szamańskich, że uruchamiają swoje wibrujące dźwięki, niczym szamani grający na tybetańskich misach, by wysłać w naszą stronę strumienie energii. I to się w pewnym sensie udaje – fizyczność odczuć generowanych dźwięków przenika nas na wylot. Jednak cała ta otoczka jest jakby zbyt nachalna. Powstaje wrażenie bliskie niezamierzonej karykatury. Niepokojące estetycznie wrażenie zlepku najgorszej tandety blackmetalowego image’u i sztuczności niektórych przerysowanych póz wykonawców gotyckiego rocka. Tymczasem, jak pokazała Kwadrofonika, do stworzenia mistycznego nastroju wystarczą zwykłe stroje, krzesło dla wokalisty i po prostu znakomita muzyka oraz teksty. Ale czasem to jednak działa, czasem, także wizualnie, udaje się Sun O))) stworzyć wrażenie obcowania z czymś mistycznym. Jak mówiłem, uczucia mam mieszane, ale cieszę się, że widziałem ten koncert. Nie często podobne zjawisko wchodzi na nasze sceny. Dodam tylko, że w dorobku grupy szczególnie polecam płytę nagraną z udziałem Scotta Walkera (ponad siedemdziesięcioletniego wokalisty, który zaczynał jako gwiazda muzyki pop w latach 60-tych wraz z The Walker Brothers). Efekt jest niezwykły i nieco bardziej konwencjonalny, dajcie im szansę, może ich dźwiękowe obrzędy podziałają i na was.
Iwa: Na koncert Sun O)) wybrałam się jako zupełna nowicjuszka. Po raz pierwszy usłyszałam o nich w samochodzie od znajomego, z którym jechaliśmy na Off Festival. Z opowieści zespół wydawał się niekonwencjonalny i oryginalny. Tego nie można im odebrać. Rzeczywiście, podczas koncertu wiedziało się, że nie jest to zwykła kapela rockowa, ale coś tajemniczego. Sun O)) wywołało we mnie skrajne uczucia. Stroje i cała otoczka koncertowa nie przypadła mi do gustu. O ile na początku dym, który pokrywa całą scenę i zasłania także ludzi robi wrażenie, to później, kiedy dym wciąż był produkowany, straciło to swoją tajemniczość. Bardziej zaczęło się zwracać uwagę na dymiarkę, co oznacza, że nie wylądowałam w kosmosie a w codziennej rzeczywistości. Koncert odebrałam jako dość przyziemny, zbyt sztuczna wydawała mi się cała otoczka tworząca nastrój tajemniczości. Ponadto nie przekonywał mnie wokal, który sprawiał momentami wrażenie kiczowatego. „Oto ja, Książę Ciemności wprowadzam was w zaświaty” – mniej więcej tak interpretowałam intonację artysty. Z drugiej strony interesujące wydawało się stworzenie muzyki z wyłącznie jednego monotonnego dźwięku i wokalu, który przypominał mi niekiedy obszary eksplorowane przez Diamandę Galas, aczkolwiek w tym przypadku, to Diamanda jest prawdziwą królową ciemności.
Po tych doznaniach nadszedł czas na spotkanie z The Residents. Ten zespół ma status kultowego w kręgach awangardzistów. Częścią wizerunku grupy jest pełna anonimowość członków. Od lat 60-tych występują publicznie skrywając twarze pod maskami. Najbardziej charakterystyczna jest wykorzystywana przez zespół przez wiele lat maska przedstawiająca gigantyczną gałkę oczną w cylindrze.
Nie ograniczają się do nagrywania płyt, podczas koncertów zwykle tworzą parateatralne spektakle, więc czekaliśmy na ich występ z dużym zainteresowaniem.
Arti: Znam tę grupę od wielu lat, choć nie słyszałem wszystkich ich płyt – mają ich w dorobku kilkadziesiąt. Choć bardzo ich cenię za niektóre dokonania, to inne wydają mi się słabe. Przy takiej ilości i różnorodności stylistycznej łatwo o potknięcia. W związku z tym zastanawiałem się czy spodoba mi się koncertowa propozycja Residentsów. Moje obawy wzmagał fakt, że znam materiał wideo z ich starszego koncertu, który niezbyt mi się podobał. W mojej ocenie był przegadany i dość ubogi muzycznie.
Do Katowic muzycy przyjechali zagrać materiał z płyty „Shadowland part III”, której nie znam, ale kilka motywów kojarzyłem z innych płyt. Pod względem scenicznym koncert okazał się dość widowiskowy. Przebrania muzyków, wiszące płachty w tle czy wielka „czarodziejska kula” pełniąca funkcje ekranu dla multimedialnych wstawek urozmaicały sceniczną rutynę. Przebrania co prawda sprawiały wrażenie jakby ktoś tu na siłę chciał być bardzo śmieszny (jedna z postaci to skrzyżowanie klauna z jakimś superbohaterem z amerykańskich komiksów), ale taka groteska w przypadku tej grupy to norma. Sama muzyka przypadła mi do gustu. Charakterystyczna surrealistyczna melodyka partii wokalnych rodem jakby z wczesnodziecięcych prób muzycznych okraszona partiami bardzo kompetentnego gitarzysty i perkusyjnymi ozdobnikami. Do tego wspomniane projekcje w szklanej kuli gdzie ukazywały się postacie, których historie stanowiły kanwę kolejnych utworów. Część moich znajomych była zawiedziona – inne koncerty, które widzieli sami lub oglądali na video podobały im się bardziej. Ja natomiast z koncertu wyszedłem bardzo zadowolony, że obawy się nie spełniły, oraz że zobaczyłem dobry parateatralny występ.
Usłyszałem i zobaczyłem na żywo legendarną grupę, która zaprezentowała muzykę utrzymaną w charakterystycznej dla siebie estetyce i w niebanalnej konwencji wizualnej – na co tu narzekać?
Iwa: Dopełniając wypowiedź Artiego, dodam tylko, że koncert naładowany był surrealistycznym niepokojem i oglądało się to z ogromną ciekawością. Przebrania artystów jak dla mnie nie miały bawić, ale przerażać. Przecież nie od dziś wiemy, że postać klauna jest jedną z najbardziej przerażających jakie kiedykolwiek powstały! Dlatego też kostiumy idealnie łączyły się z niepokojącą muzyką The Residents a historie w szklanej kuli, które dotyczyły najczęściej tego w jaki sposób bohaterzy opowieści zmarli, dopełniały i jeszcze bardziej wciągały w teatralne muzyczne przedstawienie.
Koncert zakończył się około wpół do drugiej, nie był to koniec propozycji festiwalowych na dziś. My chcieliśmy zobaczyć intrygująco opisane w programie przedstawienie burleski jednak Kawiarnia Literacka nie była w stanie pomieścić licznych zainteresowanych więc rozczarowani postanowiliśmy udać się na kolację i na odpoczynek. Przy okazji przekonaliśmy się, że powszechnie chwalone kanapki z matiasami rzeczywiście są bardzo dobre. Kolejny dzień miał być bardzo intensywny. Nie dość, że chcieliśmy zobaczyć sporo wykonawców, to jeszcze czekały nas wywiady z artystami, które przeprowadzić mieliśmy dla Was drodzy czytelnicy.
druga część relacji: https://powiemto.pl/relacja-z-off-festival-katowice-2015-czesc-ii/